Przywłaszczenie przez tłumaczenie…

… czyli o tym, jak podkraść można ideę, ubrawszy ją w rodzime słowa. Ba, niektórzy nawet nie silą się na tłumaczenie! Wystarczy przywłaszczyć sobie przełożony tekst bez podania autora translacji – bo „po co?”. Jakie pobudki kierują ludźmi, którzy znalezione traktują jak wspólne?

Nie zawsze to chęć popisania się wielkimi myślami przed internetowym gremium, lecz po prostu zwykła niewiedza. Pisząc licealne wypracowania, uczniowie cytują fragmenty utworów Kafki, Dantego czy J.K. Rowling bez podawania przypisów, których nauczyciele nie wymagają. Na studiach, gdy przychodzi czas pisania prac naukowych, trudno im wejść w nawyk prawidłowego przytaczania (przypis: autor, dzieło, miejsce wydania, rok wydania), więc wiele z powstałych już opracowań traktują jak swoje. A jeśli chodzi o dzieła obcojęzyczne, wydaje im się, że profesorowie nie będą sprawdzać każdej angielsko- czy niemieckojęzycznej książki, stosują więc metodę translatorską. To, co przeczytają w zagranicznej literaturze, zapisują po polsku jako wnioski własne. Czy to już plagiat?

Odpowiedzialność za słowa

Zarówno kradzież idei, jak i utworu, zawsze nim będzie. A za naruszenie w ten sposób własności intelektualnej „Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych” przewiduje odpowiedzialność karną (grzywnę, karę ograniczenia wolności lub pozbawienia wolności do lat 3) oraz cywilną (zaniechanie naruszenia, wydanie uzyskanych korzyści, zapłacenie podwójnej lub potrójnej wysokości otrzymanego wynagrodzenia lub zapłatę na Fundusz Promocji Twórczości). W końcu tłumacząc szekspirowskiego „Hamleta” nikt chyba nie śmiałby podawać się za autora znanego już na całym świecie dzieła? Mimo to, w wypadku, gdy źródło tekstu nie jest podane czarno na białym, domniemywa się autorstwa u tego, kto opublikował utwór.

Uważamy, co „pożyczamy”

Czy w takim razie wyrażeń, które raz już przetłumaczone zostały w dany sposób, nie można tłumaczyć tak samo? Zależy. Wiadome, że przysłowie „a friend in need is a friend indeed” (dosł. przyjaciel, który pomaga w potrzebie, jest prawdziwym przyjacielem) każdy tłumaczy jako znane w całej Polsce “prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, gdyż na tego typu zwroty nikt nie ma monopolu. Jeśli jednak, w trakcie tłumaczenia analizy poezji Emily Dickinson w treści owej analizy pojawiają się fragmenty utworów, nie ma przeszkód, by skorzystać z gotowego ich tłumaczenia autorstwa Stanisława Barańczaka. Należy jednak wymienić w odpowiedniej części tekstu jego nazwisko, a idealnie – również datę wykonania tłumaczenia lub rok i miejsce wydania publikacji.

Książka o cudzej Gruzji

„Zapomniała” o tym Katarzyna Pakosińska – artystka kabaretowa, która, zafascynowana Gruzją, postanowiła napisać o niej książkę pt. „Georgialiki”. Już po jej wydaniu twórcy bloga „Oblicza Gruzji” w liczącym 244 strony tekstu dziele znaleźli co najmniej kilkadziesiąt plagiatów w postaci zwykłego „kopiuj-wklej” z blogów, starej dobrej Wikipedii oraz innych stron internetowych. W tym również polskie tłumaczenia utworów (m.in. „Miliona purpurowych róż” Ałły Pugaczowej czy poematu „Mcyri” Lermontowa) bez podania nazwiska tłumacza– z pewnością nie dokonała ich pseudoautorka (i tak domniemywa się, że książkę pisał nieudolny ghostwriter).

Wzorowe wzorowanie

Argumenty o wzorowaniu się przy obronie tak oczywistego plagiatu nie mają racji bytu. Według definicji „wzorowanie się” to czerpanie inspiracji z dobrych dzieł, idei, rozwiązań, stanowiące punkt wyjścia do opracowania własnej twórczości. To pozytywne działanie człowieka, który, obcując z wzorami wysokiej klasy (to warunek pozytywnego „wzorowania się”! Jakie korzyści bowiem z zapatrywania się na gorszych artystów?) wzbogaca się wewnętrznie i zdolny jest do tworzenia lepszych dzieł. Jak raper Jacek Graniecki, znany jako „Tede”, który po usłyszeniu utworu Zdzisławy Sośnickiej „Ludzie mówią (Jak żyć)” stworzył na jego bazie współczesny, we własnym gatunku, a do duetu zaprosił samą artystkę.

Ukryte w sieci

Plagiaty popełnione w rodzimym języku wykrywa się łatwiej niż te, dokonane przez tłumaczenie obcych treści. Programy antyplagiatowe przeszukują (np.) Internet w poszukiwaniu pasujących do oryginalnego tekstu wyrażeń, takich samych zbitek słownych i identycznych fragmentów, więc jeśli przyjdzie zmierzyć im się z obcojęzycznymi tekstami, muszą wspomóc się automatycznym translatorem. A działanie tych, jak wiemy, pozostawia wiele do życzenia. Algorytmowi, który nie celuje w rozpoznawaniu kontekstów, ciężko jest określić prawidłowe znaczenie niemieckiego „das Wort” (pol. „wyraz” lub „słowo”), angielskiego „bear” (pol. „niedźwiedź” lub „znieść”, „wytrzymać”) czy hiszpańskiego „el banco” (pol. „bank” lub „ławka”). Translatory średnio radzą sobie również z kolejnością części zdania w gramatyce różnych języków, co dodatkowo utrudnia znalezienie w sieci podobnych treści.

Plagiatu, nawet tego przez nieuwagę, trudniej dokonać w momencie, gdy zdajemy sobie sprawę, czym jest własność intelektualna. To efekt wielu godzin pracy, owoc pobieranego przez długie lata wykształcenia, związane relacją przynależności źródło czyjegoś utrzymania, które, podkradzione, podgryza nam sumienie.

Oceń

Dodaj komentarz