wulgaryzmy Co wrażliwsze panie żegnają się po katolicku, gdy na ulicy usłyszą soczystą wiązankę przekleństw. A słowa przez niektórych traktowane jak przecinki wywodzą się często ze sfery sakralnej. Mamy powtarzały nam, małym brzdącom: nie wolno mówić tego słowa! A w wielu przypadkach „bluzgi” pomagają wyzbyć się frustracji… Jak to w końcu jest z tym przeklinaniem?

Samo słowo „przeklinać” w pierwszej kolejności znaczy „rzucić na kogoś klątwę”, następnie „potępiać coś złorzecząc” (za internetowym Słownikiem Języka Polskiego). Nieco dalej mu do znaczenia „używać przekleństw, kląć”. Podobnie z angielskim „swearing”. Bezokolicznik „to swear” to „przysięgać” (za słownikiem Oxforda: express one’s assurance that something is the case), dopiero później „przeklinać”. Do określenia tej haniebnej (?) czynności częściej jednak używamy formy ciągłej czasownika, „swearing”. W średniowiecznej Europie tabu związane było ze sferą sakralną, a zarezerwowany dla niej język używany przez uprzywilejowanych (kapłanów) bądź wcale. Przez plebs w ostateczności. Dziś wykląć kogoś to obrzucić go stekiem wyzwisk, które można puścić mimo uszu. Kiedyś – rzucić nań klątwę, która przez wzgląd na prawo samospełniającego się proroctwa, często się wypełniała.

Krótka historia przekleństw

„Kruca fiks” (od krucyfiksu), „do jasnej Anielki” czy „niech cię krew nagła zaleje” to już historyczne ciekawostki. Później przyszedł czas na tradycyjną, nieśmiertelną polską „K” i czasownik „j*ć” we wszystkich możliwych odmianach i konfiguracjach. Obecnie króluje niby niepozorny, bo niepolski „f*ck”, werbalny i niewerbalny, w wielu mediach już nawet niekropkowany. Tego typu przekleństwa-przerywniki tracą bowiem na znaczeniu, wydźwięku, zarówno w Polsce, jak i zagranicą: w Stanach, Wielkiej Brytanii, we Włoszech. Beppe Severgnini w artykule dla „New York Timesa” podkreśla, że dla jego pokolenia (ludzi urodzonych w latach 50. czy 60.) nie do pomyślenia było powiedzenie przy mamie (a tym bardziej o mamie) „stupida!”. Dziś wypowiadanie takich słów to norma dla maluchów. Uczą się w domu, a ich rodzice z publicznego, coraz bardziej agresywnego dyskursu.

Wulgaryzmy społecznie akceptowane

Severgnini boleje nad takim zaburzeniem czystości języka sztuki. Przykro mu, że mowę tak śpiewną, przyjemną, wręcz świętą kaleczą politycy, a nawet dziennikarze i artyści. Przywołuje tytuł singla „E’ venerdi, non mi rompete i coglioni” popularnego muzyka Luciano Ligabue. Co oznacza „It’s Friday, don’t break my balls”, a w polskim tłumaczeniu „Jest piątek, nie zawracaj mi (d*py) głowy”). Włoski dziennikarz wskazuje liczne przykłady używania wulgaryzmów w mediach, jednocześnie ubolewając, że jego rodacy bronią szlachetności języka mniej niż Francuzi czy Hiszpanie. Włosi z dużą naturalnością przyswajają sobie anglicyzmy, także te bardzo potoczne, jak „f*ck”, „sh*t” czy „c*nt”, które w Wielkiej Brytanii niemal już weszły do akceptowanego społecznie zbioru słownictwa.

Zaskakujące znaczenie pierwotne

Albo raczej nigdy ze słownika nie wyszły. Najczęściej używany przerywnik można było usłyszeć w mowie potocznej już w XVI w., jednak w nazewnictwie pojawiał się wcześniej. Już w XIII w. mianem „windfucker” określano znaną nam pustułkę. Od pierwotnego znaczenia „fuck” jako „to beat, to strike”, ptakiem, który „idzie z wiatrem”. Słowo występowało również w nazwiskach np. Simon Fuckebotere czy Henry Fuckebeggar. „Shit” z kolei wywodzi się od… krowiej biegunki. Miejsca takie jak Schitebroc (dziś Skidbrook) związane były z wypasem bydła. Dziś „fc*k” i „sh*t” z łatwością wyłapać można nie tylko na amerykańskiej czy brytyjskiej, ale również niemieckiej, włoskiej, polskiej ulicy.

Czy dla współczesnego mieszkańca zachodniego świata jeszcze jakieś słowa są tabu? Obecnie boimy się określeń, które mogą stanowić przytyk do mniejszości, na tle rasowym lub wyznaniowym. Z jednej strony boimy się, z drugiej, w zaufanym gronie, lubujemy się w ich używaniu. To słowa „zakazane”, przez to „cool”.

Przeklinanie jak paracetamol

Wracając jednak do przeklinania. Co nam daje używanie siarczystego języka na co dzień? Badania wykazały, że to sposób na uwolnienie frustracji, danie upustu silnym emocjom, przeżycie swoistego katharsis. Z kolei z analizy pod tytułem „Swearing as a response to pain” (Stephens, Umland, 2011) wynika, że można je traktować jako… środek przeciwbólowy, łagodzący cierpienie w chorobach przewlekłych. Z drugiej strony, dawanie upustu emocjom przez wypowiadanie wulgaryzmów może prowadzić do przejścia od słów do czynów. Wiąże się to ze słabnącą „mocą” przekleństwa. Wypowiadane po raz pierwszy sprawia, że rumienimy się, a oddech nam przyspiesza. Z czasem słowo staje się „przerywnikiem”, a rozochocony organizm szuka nowych form uwalniania nadmiaru energii.

 

Jasne jest już, że słowa mają taką moc, jaką ich obdarzymy. Wiemy, jak je odczarować: odebrać im nieco z negatywnego wydźwięku, nadać inne znaczenie. I choćby nawet w dźwięku polskich ulic dominowały „przedstawicielki najstarszego zawodu świata”, różnorakie określenia na spółkowanie czy ekskrementy, nie ma co się martwić. To tylko słowa. W ludziach nie ma przecież tylu złych emocji.