tłumaczenia tytułów filmówW tym miejscu powinien być dobry tytuł

Ich tworzenie to sztuka. Wydawałoby się, że tłumaczenie jest przynajmniej o połowę łatwiejsze. Cóż to, przełożyć kilka słów na język polski? Przekład tytułu filmowego okupuje się jednak godzinami pracy i dyskusji z producentem dzieła. Jak wyglądają efekty?
Opinie są podzielone. Jedno jest pewne: by przetłumaczyć najprostszy nawet tytuł filmu, nie wystarczy przeczytać jego opisu, gdyż kilka marketingowych zdań nie odda niuansów fabuły, które może w przekładzie wykorzystać tłumacz. Tytuł to środek artystyczny – zawartych w nim metafor, idiomów i ozdobników nie da się zawsze przetłumaczyć w atrakcyjny w języku docelowym sposób. Tak było w przypadku „The Avengers”, klasycznego już brytyjskiego serialu kryminalnego (produkcja lat 1961 – 69), znanego w Polsce pod tytułem „Rewolwer i melonik”, od atrybutów dzierżonych przez głównych bohaterów. Czy „Mściciele” mogliby zgromadzić przed telewizorami równie wielu spragnionych rozrywki rodaków?

Trafny i zapadający w pamięć

Dobry tytuł pełnić ma nie tylko funkcję przyciągającą, lecz również opisową. Nie można postawić na marketing, zapominając o zawartości filmu. Wiedzieli o tym twórcy nazwy dla komedii „Kac Vegas”, którzy błyskotliwie skomponowali tytuł oryginalny (ang. „Hangover” – pol. „Kac”) z miejscem rozgrywania się akcji. Sequel filmu postawił ich jednak w kłopotliwej sytuacji, gdyż tym razem rzecz działa się w Bangkoku. I tak na „Kac Vegas w Bangkoku” (jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało), mieli się wybrać do kin Polacy niesieni falą popularności pierwszej części.

Nie tłumaczyć wcale

Wśród polskich kinomanów pojawia się opinia, iż angielskojęzycznych tytułów raczej nie powinno się tłumaczyć. Wypowiadają ją jednak młodsi użytkownicy, których drażnią infantylne przekłady nazw ich ulubionych seriali. I o ile amerykańskiemu „Gossip Girl” nadano ładne, intrygujące i proste do wymówienia miano „Plotkary”, o tyle porażkę na całej linii poniesiono w przypadku „Kumpli”. W oryginale brytyjski serial nosi nazwę „Skins”. Opowiada o codziennym życiu wyluzowanej w typie „sex, drugs, rock&roll” młodzieży z pewnego angielskiego miasta. Tytuł odnosi się do bletek – bibułek do skręcania papierosów o rozmaitej zawartości. A widzowie rozmawiając o serialu nie używają polskiej nazwy, gdyż to byłby obciach. Podobnie jak miłośnicy „One Tree Hill” nigdy nie mówią o nim „Pogoda na miłość”, a fani „Pretty Little Liars” nie oglądają „Słodkich kłamstewek”. Pomijanie tłumaczenia nazw dzieł filmowych sprawdza się znakomicie w przypadku, gdy są one imieniem postaci. Wszyscy znamy bohatera kreskówki nie jako Jana, lecz Johnny’ego Bravo. Tłumaczenia nie potrzebuje również „Thor”, „Rambo” ani „Terminator”, który początkowo miał być „Elektronicznym mordercą”.

Lepiej się sprzeda

A jeśli już zmieniać tak fundamentalne tytuły, to z głową – w końcu znany zagranicą „Leon” nie byłby w Polsce tak wymowny, jak „Leon Zawodowiec”. Subtelne dodatki do angielskojęzycznej nazwy mniej rażą w oczy, niż przeprowadzone w celach marketingowych gruntowne zmiany. Weźmy pod lupę film Woody’ego Allena o oryginalnym tytule „Whatever Works” (pol. „Cokolwiek zadziała”). Wynikający z sercowych perypetii i nietypowych połączeń bohaterów w duety (bądź tria) miłosne wniosek brzmi: jeśli dany związek może funkcjonować, jest dobry – jakkolwiek społeczeństwo się nań zapatruje. „Cokolwiek zadziała” to zatem tytuł trafny, aczkolwiek mało przyciągający. W zastępstwie zastosowano więc „Co nas kręci, co nas podnieca”. Mając na względzie jedynie sprzedaż, łatwo o tłumaczeniową wpadkę. „Not Another Teen Movie” przełożono jako „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”, utożsamiając w ten sposób znajdujących się w oryginalnym tytule nastolatków z osobami o niskiej sprawności umysłowej. Opierające się na zasadzie: im mocniejsze słowo, tym więcej osób zwróci uwagę zjawisko tabloidyzacji języka dociera również do kina.

Decyzja odgórna

Oburzeni przekładem widzowie wieszają psy na tłumaczu, nie wiedząc, iż to nie on w tym wypadku podejmuje decyzję o brzmieniu tytułu filmu w swoim kraju. Zadaniem translatora jest dostarczenie producentowi kilku propozycji. A jeśli któryś z tytułów wydaje mu się szczególnie trafny – przekonanie go do swojego zdania w procesie długich negocjacji. Dokonany przez producenta wybór nie zawsze zadowala tłumacza, który musi dostosować się do zasady „Klient nasz pan”. Niekiedy niekorzystnie wpływa to na prestiż dzieła, lecz spełnia swoją funkcję: ściąga ludzi do kina. Jak w przypadku ambitnego dramatu „Eternal Sunshine of the Spotless Mind”, którego tytuł jest cytatem z poematu „Abelard i Eloiza” Aleksandra Pope’a. Polacy znają go pod naprowadzającą na komedię romantyczną nazwą „Zakochany bez pamięci”, która, nomen omen, odnosi się do fabuły filmu.

Tłumaczenie wielu tytułów filmowych wywołuje lawinę komentarzy: jedni „zrobiliby to lepiej”, a inni „w ogóle by tego nie robili”. Oczywiście zakładając, że udałoby im się przedstawić swoje racje producentowi, któremu zależy na sprzedaniu jak największej liczby biletów na seans. Bo czy nie to liczy się dziś ponad artystycznymi aspiracjami?

Dodaj komentarz