Już maluchy w żłobku wiedzą, że angielski to standard. Wskutek globalizacji i przez wzgląd na napływ turystów, językiem niemal uniwersalnym mówi nawet ludność wiejska Tajlandii czy plemiona mongolskich stepów. Zdarzają się wyjątki: gdy autor tego tekstu poszukiwał swojego hostelu w oddalonej nieco od centrum dzielnicy Budapesztu, żadna ze stojących na pobliskim przystanku autobusowym osób (pełen przekrój wiekowy) nie przyznała się do znajomości języka. Niewielu z mijanych przechodniów.. Podobnie jak młode panie na stacji benzynowej w Kownie, unoszące brwi na pokaleczone pytanie: „Do you maybe have some plastic fork?”. Co robić w sytuacji, gdy znajomość angielskiego za granicą przydaje się na nic lub, co mniej prawdopodobne, nie znamy światowego lingua franca?

  • Jak pierwsi ludzie – czy bezdzietnemu przyszłoby do głowy pakować do walizki karty dla najmłodszych? Te z obrazkami, ilustrujące podstawowe czynności i przedmioty: jeść, spać, zamek. Ciekawa alternatywa dla porozumiewania się na migi w ukraińskich wioskach i na kaukaskich bezdrożach.
  • Językiem ciała – w przypadku pojawienia się bariery komunikacyjnej, pewnie i tak będziemy powtarzać słowo w swoim języku, tylko wolniej, wyraźniej i głośniej, jakby dzięki temu rozmówca miał doznać olśnienia. Będziemy przy tym pokazywać. Hotel, miejsce do spania, rękami złożonymi jak do modlitwy, umieszczonymi pod policzkiem przechylonej głowy. Jedzenie, wiadomo, ręką trzymającą niewidzialną łyżkę,czyniącą obroty przy buzi. Jak zatem pokazać WC? Usiąść na wyimaginowanej toalecie czy unieść kończynę dolną niczym pies? Każda metoda ma swoje minusy, jednak język podstawowych gestów obowiązuje na całym świecie. Włosi, Hiszpanie, Arabowie, oni naprawdę mówią ciałem! Przed wyjazdem należy jednak zapoznać się z panującymi w danym miejscu zwyczajami – w krajach bałkańskich skinienie głową oznacza „nie” i odwrotnie, natomiast w Rosji mieszkańcy nie uśmiechają się do nieznajomych.
  • Na kalambury – kartkę i długopis, które mimo rozwoju technologii nie odejdą nigdy do lamusa, powinien mieć przy sobie każdy podróżnik/turysta – w razie problemów z językiem gestów, wyrysować może rzeczoną toaletę. Niezawodne są również mapki, które nakreśli dla nas pani w kiosku czy robotnik na budowie. Rysunki geograficzne zdają się być wszędzie takie same.
  • Klasycznie lub nowocześnie – można oczywiście co rusz wyjmować książeczkę zatytułowaną „Rozmówki… „ i w razie potrzeby wskazywać odpowiednie zdanie. Ów słownik zetrze się, zużyje, za to jaką wspaniałą będzie pamiątką z podróży! I od ciągłego czytania fraz w poszukiwaniu tej właściwej z pewnością coś w głowie zostanie. Wygodniejszym rozwiązaniem wydaje się być aplikacja na telefon. Ta w formie słownika lub uaktualniony, tłumaczący nie słowo po słowie, a w kontekście zdania, Google Translate. Wirtualny tłumacz potrzebuje jednak internetu i naładowanej baterii w smartfonie – ta przy ciągłym robieniu zdjęć, nagrywaniu filmów i sprawdzaniu w sieci obiektów do zwiedzania, szybko się kończy. A może by tak Google Glass z wbudowaną opcją symultanicznego tłumaczenia języka mówionego? Co dziś wydaje się niedopracowanym gadżetem dla bogaczy, za 10 lat będzie stanowić standard.
  • Bezpiecznie, blisko centrum – nawet jeśli to jedyne miejsce w mieście, gdzie znajdziemy człowieka porozumiewającego się w języku lordów, a może i w naszym, wiemy na 100% – będzie to informacja turystyczna. Większe prawdopodobieństwo dogadania się w sposób werbalny występuje zazwyczaj w okolicach centrum, dlatego, kto chce podróżować wygodnie, bezpiecznie i z pełną świadomością otaczających go zjawisk, winien trzymać się wszelkich usług turystycznych: informacji, biur podróży, przewodników i przewoźników. Tylko… Gdzie miejsce na przygodę?
  • Ziomkowie – przed wyjazdem za granicę krajan znajdziemy łatwo i szybko… w Internecie. Poprzez portale typu Couchsurfing czy Airbnb, filtrując wyszukiwanie, by w efekcie ukazały się profile osób mówiących po polsku. Nasz host nie ma obowiązku prowadzić nas za rękę po okolicy, jednak z pewnością podzieli się informacjami co zwiedzać, co jeść i jak tam dotrzeć.

Kilkadziesiąt lat temu zanurzanie się w odległej kulturze (nawet tej sąsiedniego państwa – obowiązywały wszak żelazne granice) było powszechną praktyką. Starsi członkowie rodziny autora tego tekstu wyjeżdżali do pracy nieznane: ciotka do Kalabrii ze słowniczkiem w torebce, ojciec do Paryża z chudym plikiem banknotów, wuj do Nowego Jorku myć okna w wieżowcach, wspinać się po drabinie kariery. Dziś zadanie mamy nieporównywalnie łatwiejsze. I nawet bez pomocy kartki, długopisu, słownika czy aplikacji, dogadamy się wszędzie. Językiem humanizmu.