co tracimy w tłumaczeniu Z chłodnego dziedzińca kamienicy na ruchliwą ulicę. Pełną przechodniów, co pewien czas przejeżdżających samochodów, wybrukowaną kocimi łbami, brzmiącą nie dającym wyodrębnić pojedynczego słowa gwarem… Tędy Hanna Schmitz prowadzi nastoletniego Michaela Berga. Ledwie przytomnego, cierpiącego na szkarlatynę. To powojenne państwo niemieckie, w którym wszyscy… mówią po angielsku.

Mimo że oceniany przez krytyków jako wybitny, w kilka lat po seansie Lektor Stephena Daldry’ego wciąż wywołuje we mnie ciarki. Nie dlatego, że to historia wspominająca okrutny czyn kobiety, która pracowała dla formacji SS. Przykre wspomnienia budzi we mnie wyłącznie język filmu: angielski w standardzie brytyjskim. Rozumiem, że ze względów praktycznych. Grają w końcu takie gwiazdy jak Kate Winslet i Ralph Fiennes. Trudno od nich wymagać, by opanowali język niemiecki w czasie przygotowywania się do roli. Jak również ze względów budżetowych. Lektora kręcono w Heidelbergu, jednak to film hollywoodzki, miał sprzedać się przede wszystkim w Stanach. Z dolarami nie wygrasz, więc w trakcie oglądania kulturoznawcę, tłumacza i miłośnika historii prawdziwych, uszy bolą.

Historia do bólu polska, nakręcona po angielsku

Kolejny, jeśli chodzi o premierę, bliższy aktualnej dacie przykład filmowy? Azyl z Jessicą Chastain w roli Antoniny Żabiński, żony opiekuna warszawskiego zoo. W trakcie II wojny światowej na terenie ogrodu małżeństwo ukrywało setki osób, którym groziła deportacja i pewna śmierć. To historia z pewnością warta opowiedzenia, wzruszająca i przedstawiona w atrakcyjny wizualnie sposób, jeden tylko szczegół uwiera świadomego widza… Państwo Żabińscy, jak i większość postaci w filmie, posługują się amerykańskim angielskim, niemiłosiernie „kalecząc” polskie nazwiska. Prawie jak Meryl Streep w Wyborze Zofii, choć tu przynajmniej aktorka postarała się wypowiedzieć odpowiednie kwestie w języku polskim.

Tłumacz jak artysta

Nie o samą estetykę i adekwatność języka tu chodzi. Oparty na zwięzłej powieści Der Vorleser Bernarda Schlinka film Lektor, jak również historia ogrodu zoologicznego mrocznych lat 40. przez tę językową konwersję mogły stracić wiele na znaczeniu. Jak zwykle w tłumaczeniu opowieści bywa. O ile przekład dokumentów oficjalnych, tekstów prawniczych i technicznych, czy nawet przepisów kuchennych, przez wzgląd na ograniczone słownictwo z dziedziny może być w miarę adekwatny, tak tłumaczenie tekstu artystycznego oferuje wiele możliwych odpowiedników danego słowa, frazy, zdania. Ponadto, w większości przypadków historie są nieodwołalnie osadzone w konkretnej kulturze.

Czy wszystko da się przetłumaczyć?

Czy na język tłumaczenia można przenieść ich ducha? Dobry tłumacz sprawi, że język oryginału będzie „prześwitywał” przez jego własny, jednak według wielu, tylko tyle. Esencja historii znika, bo ta mieści się właśnie w słowach. Wyrażeniach charakterystycznych dla danego języka (a nieprzetłumaczalnych, tj. np. duńskie hygge, japońskie wabi i sabi, portugalskie saudade – zauważmy, że wszystkie odnoszą się do sfery duchowej), sposobu konstrukcji zdań czy tzw. językowej energii. Hiszpański i włoski ekspresją oraz tempem odpowiadają charakterom południowców, japoński natomiast brzmi jak świst bata, którym Japończycy biczują się ku codziennemu przestrzeganiu sztywnych społecznych reguł. Są elementy, które w tłumaczeniu giną. Nie ma jednak wątpliwości, że przekład daje nam wiele więcej.

„Kiedy czytasz Murakamiego, czytasz mnie”

Co najważniejsze, znajomość opowieści, koncepcji, idei. Skupmy się jednak na brakach. Jeśli weźmiemy z półki z komiksami tomik mangi, dajmy na to Naruta, po otworzeniu ukaże się nam interesujący układ graficzny. Historia poprowadzona od tylnej okładki, od strony prawej do lewej, z góry do dołu. Z językiem polskim w „dymkach”. Chwała za tradycję nieingerowania w oryginalną konstrukcję japońskiego komiksu, wręcz chciałoby się zapytać: czy tłumaczenie słów odgrywa w tym wypadku tak dużą rolę? Jak powiedział Jay Rubin, tłumacz Murakamiego: „Kiedy czytasz Harukiego Murakamiego, czytasz mnie, przynajmniej przez 95% czasu.” Książka w języku oryginalnym przenosi do innej kultury, tłumaczona – daje tylko wgląd.

Waga szczegółu

Nie wszyscy tłumacze dbają o to, by na język przekładu przenosić najdrobniejsze, a istotne szczegóły. Bądźmy poważni na serio Oskara Wilde’a (ang. oryg. The Importance of Being Eearnest) opiera się w dużej mierze na grze słów między przymiotnikiem „earnest” a pseudonimem bohatera („Ernest”). Podobnych nawiązań pełno również w serii o Harrym Potterze. Rowling budowała nazwiska na bazie istniejących, odnoszących się do charakteru postaci określeń. Niektórzy tłumacze starali się we własnym języku tworzyć podobne, inni postawili na przeniesienie wersji oryginalnej, która przeciętnemu obcojęzycznemu czytelnikowi niewiele mówi.

Historie to nie są już drogocenne kruszce, które należy przenosić z pieczołowitością, by żaden drobiazg się nie ulotnił. Teraz to elastyczne tworzywa. Jedna opowieść przybiera formę sztuki, filmu, literatury, komiksu, odmienia się ją przez gatunki i języki. Czy naprawdę trzeba nauczyć się obcej mowy i przeczytać ją w oryginale, by w pełni doświadczyć, co autor miał na myśli. Obawiam się, że tak. Choć i takie przygotowanie nie zawsze wystarcza.